wtorek, marca 29, 2016
Audrey w kuchni
/
1 Comments
Podobno przez żołądek można
trafić do serca. Ale czy z przepisów kulinarnych można odczytać czyjąś
osobowość? Zdziwilibyście się, ile prawdy niesie w sobie schabowy i ciasto
czekoladowe.
Całe to kulinarne zamieszanie
rozpoczęło się, gdy dostałam książkę „Audrey w domu”. Większość fanek Audrey
zapewne zrozumie fakt, że gdy tylko zobaczyłam okładkę, po prostu wiedziałam,
że muszę ją mieć. Mój mózg kompletnie pominął fakt, że biografia Audrey opiera
się na… przepisach.
Nie jest to przepis na życie. Ani
przepis na oszałamiającą karierę w Hollywood. Ani nawet na zostanie ikoną stylu
czy na przyjaźń ze słynnym projektantem mody. (Mam świadomość, że połowa czytelniczek właśnie zamknęła mój tekst albo
odeszła od komputera). Jeśli jednak naprawdę uwielbiasz Audrey, powinnaś mieć tę
książkę na swojej półce albo przynajmniej pożyczyć ją od kogoś, kto też nie
zajrzał do środka, jak ja!
Od
pierwszych stron serce skradnie Ci pewien mężczyzna. Przez dwieście następnych
nie będziesz mogła oprzeć się wrażeniu, że ten mężczyzna ma wciąż osiem lat,
mimo że prawdopodobnie nie napisałby w tym wieku tak dobrej książki. A wszystko
to za sprawą jednego, małego słowa.
MAMA.
Audrey,
która wyłania się z kart tej opowieści to nie Holly Golightly, choć tak mamy
zwyczaj ją postrzegać. Nic w tym dziwnego skoro Holly i jej wściekła chandra
stały się lekiem na wszystkie nasze smutki. A u ogromnej ilości dziewczyn
właśnie taka Audrey wisi na ścianie w postaci plakatu lub obrazu.
Audrey,
którą przedstawia w osobistych wspomnieniach jej syn to matka, wzorowa pani
domu i kucharka, dusza towarzystwa, wspaniała przyjaciółka, miłośniczka
czekolady, ale przede wszystkim ZWYCZAJNA kobieta z potężnym bagażem wojennych
doświadczeń.
Muszę
Was uprzedzić rzetelnie i szczerze – jeśli szukacie czegoś do poczytania,
czegoś lekkiego i niezobowiązującego, nie odnajdziecie się w tej lekturze. To
gratka dla prawdziwych fanów Audrey Hepburn. Tych, którzy chcą się dowiedzieć
czegoś więcej na temat kulisów wielkiej sławy. Przez całe dwieście stron
ubolewa się nad tym, jak mało jest tekstu, a jak wiele zdjęć. To raczej urywki
z życia, zamglone wspomnienia, zwiedzanie z doskoku, a nie podróż sentymentalna
po najskrytszych zakątkach osobowości. Mimo wszystko zaskakujący jest fakt, jak
wiele o kobiecie mówi słabość do lodów waniliowych z kajmakiem, śniadań w łóżku
albo duszonej wołowiny.
Jedno jest pewne – z wszystkich
przeczytanych przeze mnie biografii ta jest zdecydowanie najbardziej odjechana.
Właściwie trudno mi nazwać ją biografią. Może biografią kulinarną albo życiem
od kuchni. Szczegóły życia znajdziesz tylko, jeśli umiesz czytać między
wierszami. Co może być zarazem największym atutem i największą wadą tej
książki. Nie. Zaraz… Dla porządnego czytelnika uruchamianie głębszych stref
umysłu zawsze jest atutem.
Zamierzacie kupić? A może ktoś już ją pochłonął i podzieli się opinią? Jestem ciekawa, jak opisalibyście siebie z pomocą ulubionych dań! Kto podejmie się wyzwania?
Damn, wyzwanie chciałam podjąć a tu lipa, nawet nie wiem co jest moim ulubionym daniem. Wiem, że specjalne miejsce w serduchu zajmuje herbata. I ser. I orzechy. Dania z tego jednak nie sklecę. Czuję się jak kulinarny pierwszoklasista, bez żadnej wiedzy o świecie. A co do książki - nie znam i chyba nie sięgnę, choć przyznam, że koncept kulinarnej biografii osoby, która kucharzem z zawodu nie była... to mnie kręci!
OdpowiedzUsuń